Recenzja filmu

Moje własne Idaho (1991)
Gus Van Sant
River Phoenix
Keanu Reeves

Hamlet w różowej pelerynie

"Moje własne Idaho" jest dziełem prawdziwie wielowymiarowym. Mnogość wątków i odniesień utwierdza w przekonaniu, że grzechem byłoby potraktować tę produkcję dosłownie.
"I'm a connoisseur of roads. I've been tasting roads my whole life. This road will never end. It probably goes all around the world" – tymi słowy uwidacznia się typowy przepis na film drogi. Sielski soundtrack, uwodzicielskie widoki ozłoconych słońcem zbóż, kłębiaste chmury. Wszystko to jest i nęci widza od samego początku, jawnie myląc tropy. Ten, kto zresztą miał przyjemność poznać twórczość Gusa Van Santa, zapewne nigdy nie powiązałby go z mdłą, hollywoodzką papką dla mas. I dobrze.

Film splata ze sobą losy dwóch zaprzyjaźnionych mężczyzn. Mike Waters (River Phoenix) zarabia jako męska prostytutka, wolny czas poświęcając planowi odszukania zaginionej matki. Cierpiącego na narkolepsję bohatera wspiera Scott Favor (Keanu Reeves), syn dobrze postawionego burmistrza. Mimo braku takiej konieczności, Scott również pomieszkuje na ulicach Portland, odnajdując przyjemność w igraszkach z przygodnymi klientami, narkotykach i psuciu opinii apodyktycznemu ojcu.

"Moje własne Idaho" jest dziełem prawdziwie wielowymiarowym. Mnogość wątków i odniesień utwierdza w przekonaniu, że grzechem byłoby potraktować tę produkcję dosłownie. Jakkolwiek opatrzone nazwami kolejnych miast sceny nie pozostawiają wątpliwości, że w pewnym sensie jest to film drogi, na pierwszy plan wysuwają się świetnie skonstruowane, główne postacie. Wrażliwy i z lekka neurotyczny Mikey stanowi wyraźny kontrast dla cynicznej i wyrachowanej osoby Scotta. Między dwiema barwnymi osobowościami pojawia się motyw pełnej niedomówień relacji, która niejako scala pozostałe elementy w dobrze wyważoną całość.

Obraz Van Santa, a jakże, przesycony jest oniryzmem. Poszczególne kadry zmieniają się zaskakująco szybko, nierzadko zaburzając logiczny porządek fabuły. Ekstatyczne wizje Mike’a zdają się wielokrotnie przesuwać granice między jawą a snem, co można dostrzec chociażby podczas osławionej sceny przy ognisku.

Następną kwestią, której nie wolno pominąć, jest sposób wysławiania się postaci. Momentami wulgarny, uliczny slang miesza się tutaj z szekspirowskimi cytatami wkładanymi w usta współczesnych nędzarzy – zabieg nie tyle kunsztowny, co mocniej zaznaczający odrealnienie i nutę groteski, w których stronę podąża cały film.

"Moje własne Idaho" to koktajl różnorodnych konwencji. Realizacji Van Santa nie można odmówić tak samo zalet, jak i wad, niemniej jednak zagłębienie się w abstrakcyjne światy reżysera na pewno nie będzie czasem straconym.
1 10
Moja ocena:
9
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones