Relacja

WENECJA 2012: Ostatni prom

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/WENECJA+2012%3A+Ostatni+prom-88682
Festiwal w Wenecji dobiega końca. Już dziś poznamy triumfatorów tegorocznej edycji. Na zakończenie mamy dla Was recenzję nowego filmu Briana De Palmy, "Passion", sondę, którą przeprowadziliśmy wśród polskich i zagranicznych krytyków filmowych (obejrzycie wideo!), a także skromne zestawienie filmów konkursowych – zarówno tych, do których nigdy nie wrócimy, jak i tych, których z niecierpliwością będziemy wypatrywać w polskich kinach. Do przyszłego roku!

Pastisz, którego nie było

Nie jest dobrze. Po pięciu latach milczenia, Brian De Palma jeszcze raz spróbował zrobić to, co dotąd wychodziło mu najlepiej: upichcić z fabularnej pulpy danie na każde podniebienie – zarówno dla miłośników ambitnych, gatunkowych wycieczek, jak i dla entuzjastów kina klasy B. Tym razem jednak źle obliczył siły na zamiary. Będąca przeróbką francuskiego dreszczowca "Crime d’amour" z Kristin Scott Thomas i Ludivine Sagnier, "Pasja" to niestrawny miks hitchcockowskiej stylistyki, narracji rodem z naftalinowych thrillerów erotycznych i fabuły niczym z "Mody na sukces" – dramatu władzy i pożądania na korporacyjnych szczytach.   

Fabułę przeniesiono z oryginału scenę po scenie: oto atrakcyjna pracownica renomowanej agencji reklamowej (Noomi Rapace) wikła się w perwersyjny trójkąt miłosny ze swoją szefową (Rachel McAdams) oraz jej kochankiem (Paul Anderson). Najpierw są podchody, aluzje, badanie terenu i szczypta perwersji, potem już tylko kłamstwa, intrygi i zbrodnia. Wszystko to w świecie wysokich, szklanych zamków, logotypów zastępujących tożsamość (to chyba pierwszy film, w którym product placement urasta do rangi środka poetyckiego) i zapiętych pod szyję żakietów.    

Zaczyna się intrygująco, choć nieco biednie (w sensie dosłownym – widać, że budżet filmu był skromny – oraz metaforycznym: inscenizacja przypomina tanie, niemieckie kryminały rozgrywające się w wynajętych po kosztach rezydencjach). Potem napięcie rośnie, ale szybko odkrywamy, iż De Palma gra znaczonymi kartami i nie ma tak naprawdę nic do zaoferowania. Po pierwsze, nie może zdecydować się na perspektywę żadnej z bohaterek, przez co ma problemy ze scharakteryzowaniem którejkolwiek. Po drugie, jest niekonsekwentny w budowaniu filmowego nastroju – miesza kompozycje na modłę Bernarda Herrmanna z operowymi odjazdami, ekspresjonistyczne metafory (spiralne schody, taniec cieni na ścianach) ze stylem zerowym, aktorską nadekspresję McAdams z neurotycznym otępieniem Rapace. Ewidentnie celuje w pastisz, lecz zatrzymuje się w pół drogi do celu.

Nasza wiedza o tym, że twórca "Człowieka z blizną" jest inteligentnym facetem, który potrafi bawić się kinem, to za mało – jego dystans do opowiadanej historii jest ledwie wyczuwalny.    "Passion" oczywiście wciąga i rozciąga uśmiech od ucha do ucha. Odnoszę jednak wrażenie, że nie jest to ten rodzaj uśmiechu, który chciałby zobaczyć De Palma.  


WENECJA 2012: TOP-NOT, czyli im już podziękujemy….

3. Agrodramat, czyli "At Any Price" (reż. Ramin Bahrani)

Nazwisko reżysera brzmi egzotycznie, ale nie dajcie się zwieść – to dziecię amerykańskiej ziemi. Portretował już biedotę w Queens ("Chop Shop"), irańską gwiazdę rocka, która na Manhattanie sprzedaje kawę ("Człowiek z budką"), teraz z kolei wybrał się na prowincję, do stanu Iowa. Jego irańskie korzenie sprawiają, że wydaje się jeszcze bardziej amerykański od samych amerykanów. Efektem jego artystycznej strategii jest mdły popkulturowy destylat, przywodzący na myśl kino familijne skrzyżowane z karkołomną próbą rewizji prowincjonalnej mitologii. Brakuje w nim tylko sceny, w której kibicujący torowym wyczynom syna Henry kupuje hot doga od faceta w stroju wielkiej parówki. Całą recenzję przeczytajcie TUTAJ

2. Agrohorror, czyli "La Cinqujeme saison" (reż. Jessica Woodworth, Peter Brosens)

Już to gdzieś widziałem. Dałbym sobie rękę uciąć, że w "Kulcie" – niskobudżetowym i, nomen omen, kultowym horrorze Robina Hardy’ego. Najpierw banda wieśniaków w maskach (u Hardy’ego to neopoganie, ale anturaż podobny) ciągnie biednego innowiercę na wzgórze, a potem postanawiają go spalić razem z wielkim chochołem. "La Cinquieme saison" to jednak o wiele gorszy film – pogrążają go pretensje, których w kinie grozy ze świecą szukać. […] W głowie bohatera, filozofa z wielkiego miasta, siedzi nikt inny jak Rousseau. Mówi na przykład: "Wolałbym być człowiekiem paradoksu, aniżeli człowiekiem uprzedzenia" i proponuje szukać pomocy na zewnątrz. Poniewczasie. Ziarno zostało zasiane, a kości rzucone – pozostaje zebrać krwawy plon. Zanim jednak do zbiorów dojdzie, mamy pean na cześć milczącej i bezwzględnej natury. Tej – oczywiście! – blisko do "kościoła szatana" rodem z kolejnego horroru – "Antychrysta" Larsa von TrieraCałą recenzję przeczytajcie TUTAJ.   

1. Boże, czemuś przy nas został, czyli "To the Wonder" (reż. Terrence Malick)

Miłość, także rozumiana dosłownie jako komunia dusz, nie jest tematem obcym reżyserowi. Opowiadał o niej już w swoim doskonałym debiucie "Badlands". Tam była jak wrzynający się w ciało i krępujący ruchy sznur. W "To the Wonder" jest jak rozpostarte na tymże sznurze prześcieradło – bezkresna, nieskazitelna, wykrochmalona. Miłość to taniec wśród złotych kłosów, pląsy na zroszonej trawie i splecione, wyciągnięte ku niebu dłonie. Miłość to wspólne liczenie kropel na szybie, sięganie wzrokiem aż po horyzont i cisza znacząca więcej niż tysiąc słów. Zamiast epiki – liryka, zamiast seksu – pościelowa msza. Brakuje tylko jednorożca, cała reszta jest. […]. Dialog ze Stwórcą jest w wykonaniu reżysera nieznośny, bo odbywa się na płaszczyźnie poetyki filmu: wyglądający jak nieprzetrawione w montażu resztki "Drzewa życia" utwór to blisko dwugodzinne, oparte na ustawicznych wizualnych repetycjach, misterium. Kiedyś Amerykanina interesowały historie. Dziś głowę zaprzątają mu wyłącznie kazania. Całą recenzję przeczytajcie TUTAJ     


WENECJA 2012: Na nich liczymy przed werdyktem


3. Witaj, śmierci, czyli "Śpiąca królewna" (reż. Marco Bellocchio)

U Bellochio po staremu: jest czas religii i czas pieniądza, czas wiary i czas zwątpienia, czas życia i czas śmierci. Wszystko pisane wielką literą, ale w kinie, które nie ma aspiracji do wielkości. I może właśnie dlatego włoskiego klasyka wciąż świetnie się ogląda […]. Tak jak wszystkie wątki są w jakimś stopniu odpryskiem centralnego dyskursu, tak każdy bohater musi określić się wobec eutanazji i podzielić swoją wiedzą z widzem. Za sprawą narracyjnej biegłości Bellochio nie czuć jednak, że jest to w gruncie rzeczy filmowa publicystyka. Postaci, choć pociągnięte grubą kreską (przegięta jest zwłaszcza Isabelle Huppert w roli eksaktorki, odprawiającej w swojej posiadłości msze za zdrowie córki i spoglądającej w każde mijane lustro) mają swoją wrażliwość i odrębny język, którym komunikują ze światem. Konflikty, w które są uwikłani, wydają się dęte, ale znów – Włoch opowiada na tyle sprawnie, że mimochodem uszlachetnia każdy z wątków i nadaje mu odpowiednią, dramaturgiczną wagę. Całą recenzję przeczytajcie TUTAJ         

2. Bunt bez buntu, czyli "Apres Mai" (reż. Olivier Assayas)

Film otwiera scena zamieszek na ulicach podparyskiego miasteczka. Jest rok 1970, a lokalni licealiści toczą regularne walki z policją. Zaczyna się od bezładnej bieganiny z transparentami i workiem ulotek, jednak eskalacja to tylko kwestia czasu: dzieciaki szybko zamieniają puszki z farbą na koktajle Mołotowa. I gdy już wydaje się, że znamy ciąg dalszy, Assayas robi pierwszy z wielu fabularnych zwrotów. Zamiast demonizować spontaniczną rewoltę i podglądać moralną degradację bohaterów, rozpoczyna złożoną, kilkutorową opowieść o młodości rozdartej między wieloma światami: polityki, ekonomii, kultury, wreszcie – indywidualnych pragnień. Przewodnikiem po tychże światach zostaje Gilles – chłopak o artystycznych aspiracjach, który wytracając pęd po okresie burzy i naporu, pakuje się w tryby kontrkulturowej machiny. Całą recenzję przeczytajcie TUTAJ     

1.Zabawy z bronią, czyli "Spring Breakers" (reż. Harmony Korine)

"Spring Breakers" to bezlitosna (i wirtuozerska!) satyra na młodość myślącą, mówiącą i śniącą językiem popkultury; na pożerającą i wydalającą popkulturę wrażliwość. Szyderstwo z podpatrzonej w teledyskach gangsterki, z Edenu odkrytego na Florydzie i z wdrukowanych przez media wyobrażeń o seksie. Fantazjowanie na temat apokalipsy jest sednem filmów Harmony’ego Korine’a. W jego nowym utworze zagłada również nadchodzi – tyle że podczas pocztówkowego zachodu słońca i przy dźwiękach muzyki Britney Spears. Oniryczna, oparta na repetycjach dialogów, ujęć i sekwencji, utkana z wizualnych pasażów, powidoków, przenikań i rozmyć strona wizualna jest jednym z jej zwiastunów. Podobnie zresztą jak fenomenalna ścieżka dźwiękowa. To, co się na niej dzieje, przechodzi ludzkie pojęcie: przedpotopowe techno, współczesny house, brudne, garażowe riffy, połamany dubstep, przeżywający renesans elektropop i wbijający się klinem w tę muzyczną magmę leitmotiv – odgłos przeładowywanej strzelby. Zły omen – ostatni dzwonek przed feriami, z których nie ma powrotu. Całą recenzję przeczytajcie TUTAJ 

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones